niedziela, 10 marca 2013

Pierwszy punkt regulaminu


Z dziennika z podróży po Afryce

Malawi - cz.2

W drodze do Lilongwe.

Trasa przebiega dość prostą, dobrze utrzymaną asfaltową drogą, wzdłuż której z jednej i z drugiej strony znajdują się pola kukurydziane. Między nimi pojedyncze zadbane chatki, lub całe wioseczki. No i oczywiście przydrożni sprzedawcy kukurydzy pod wszelką postacią. Brakuje tylko popcornu! Towarzyszy nam woń mokrych pól, palonych ognisk i … gotowanej kukurydzy. Do tej pory głównym składnikiem pokarmowym naszej afrykańskiej diety była fasola, ale zanosi się, że w Malawi zostanie ona wyparta przez wszędobylskie żółte kolby, których nie cierpię.

Lilongwe wizualnie przypomina większą wioskę. W centrum są nawet uprawy kukurydzy zmniejszone do formatu przydomowych ogródków. Jakaś narodowa fobia? Może w herbie też mają kukurydzę?!

Wynajmujemy pokój w małym motelu. Cena niziutka. Standard jeszcze niższy. Łóżka pokrywa pokaźna warstwa wyschniętych ciał rozmaitych insektów. Panuje półmrok. Szyby „zaszły” czymś ciemnym i szarym. Do tego grube kraty na zewnątrz i odór z toalety.

Rząd najwyraźniej dba o profilaktykę AIDS, gdyż na toaletce piętrzą się zapasy prezerwatyw. Do tego na drzwiach regulamin z pierwszym punktem podkreślonym na czerwono: Prezerwatywa wliczona w cenę pokoju. Po użyciu należy ją wyrzucić przez okno do poniższej rabaty kwiatowej”. (?!) Rabata rzeczywiście znajduje się tuż pod oknem, a i regulamin musi być przestrzegany dość rygorystycznie. Porzeczne pręty krat są, bowiem gęsto zawieszone lateksem! Nie wiem tylko, czy świadczyć to może, iż goście nie mają cela, czy odstępy między prętami są zbyt wąskie?

Nie jestem wybredna, jeśli chodzi o standard hoteli. Mój mąż także, ale nasze drugie w Malawi lokum, opuszczamy niezwłocznie po jego zasiedleniu. Nie ubiegamy się nawet o zwrot kosztu pokoju, bo przy pierwszej próbie tłumaczenia powodu naszej rezygnacji, wystraszony recepcjonista nie wie, o co nam chodzi? Zapewne wie, ale dobrze udaje. Po za tym oznajmia rozbrajająco, że i tak dostaliśmy najlepszy pokój. W takim razie nie chcę myśleć, jak wyglądały pozostałe.

Po godzinie poszukiwań, na obrzeżach Lilongwe udaje nam się przeprowadzić do koreańskiego hoteliku z ciepłą wodą w kranie! Na dodatek nad łóżkami wiszą moskitiery, a w kukurydzianym ogródku jest stolik i krzesła. Pełen luksus w równie niskiej cenie.

Zostawiamy sakwy i jedziemy do centrum, by wymienić czeki podróżne. Kasjer w banku kwestionuje oryginalność krzyśkowego podpisu, gdyż w jego paszporcie imię i nazwisko są napisane w linii ciągłej, a na czeku, ze względu na wąską rubrykę – jedno pod drugim. Zostajemy oddelegowani do naczelnika placówki, którym jest brodaty Hindus w wysokim turbanie. Kolor turbanu współgra z atłasowym krawatem. Na obu świecą się złote zapinki z bordowym kamieniem. Całości dopełnia złoty ząb w miejscu dolnej trójki. Naczelnik gustuje w złocie, gdyż w jego pulchne palce wrzyna się kilka pokaźnych sygnetów w tymże kolorze. W każdym błyszczy jakieś oczko.

W obecności naczelnika Krzysiek podpisuje się sześć razy. Ostatnia próba przemawia jednak na korzyść prawdziwość podpisu, gdyż po jej dokonaniu, kasjer otrzymuje polecenie wypłaty gotówki.
Uradowani pędzimy do urzędu emigracyjnego, który mieści się w zniszczonym, parterowym budynku z oknami bez szyb. W wąskim korytarzu tłoczy się mnóstwo ludzi, którzy usiłują sformować coś na kształt kolejki. Wchodzimy do pierwszego napotkanego pokoju i pokazujemy nasze żółte papiery. Stąd kierują nas gdzie indziej, potem dalej i dalej, aż wreszcie po „obkolędowaniu” kilku pokoi, trafiamy do niskiego łysiejącego urzędnika w mundurze. Zaproszeni skinieniem, siadamy naprzeciwko niego przy wysokim biurku. Jegomość wyciąga z kieszeni wielką chustkę, którą przeciera okrągłą twarz. Po wymianie grzecznościowych sloganów, rozpoczyna przesłuchanie, mające na celu wyjaśnienie przyczyny, dla jakiej znajdujemy się na terenie Malawi bez koniecznych wiz. Przez cały czas świdruje nas maleńkimi oczyma i co jakiś czas głęboko wzdycha. Nasze tłumaczenie okazuje się wiarygodne, bo po kilkunastu minutach wręcza nam do wypełnienia obszerne formularze i odsyła do kasy. Tu, kasują nas sześć tysięcy malawijskich kwaczy, po czym wracamy do jegomościa. Odczekujemy trzy rozmowy telefoniczne, po czym otrzymujemy w paszportach upragnione stemple, upoważniające nas do przebywania na terenie Malawi całe trzydzieści dni.

Na kolację w kukurydzianym ogródku przed hotelem, spożywamy, ma się rozumieć, ugotowaną kukurydzę, którą uprzednio zakupujemy na targu. Na deser ananasy i herbata miętowa.
  
Malawi. Lilongwe – Salima – Senga Bey. 86 km.
  
Początkowo droga wiedzie raz pod górę, raz z góry i tak w kółko. Podjazdy są dość męczące. Towarzyszą nam wioski i pola z wiadomą uprawą. Można ją kupić, gotową do spożycia na gorąco, co każde pięć kilometrów, albo i częściej. Oprócz kukurydzy pieczone ziemniaki w aluminiowych wiadrach. Pachną smakowicie! Nie możemy sobie odmówić takiej przyjemności. Nie jedliśmy ziemniaków od stu dwunastu dni!

Duża gęstość zaludnienia Malawi, powoduje, iż mamy problem z postojami „na siku”. Kiedy tylko zatrzymujemy się, w miejscu, na pierwszy rzut oka, wyludnionym, najdalej po czterdziestu sekundach, w zaroślach pojawiają się czupryny zaciekawionej gawiedzi.
Podobnie wyglądają też przerwy na trasie, w których towarzyszą nam liczni gapie. To trudne do pojęcia, ale ludzie przynoszą własne stołeczki i obsiadają nas wokoło, po czy śledzą i komentują każdy z naszych ruchów. Dziwne uczucie.
W odróżnieniu od Namibii, czy Botswany, w Malawi nie ma problemu z zakupem na trasie napoi czy wody, gdyż są one dostępne dosłownie, co kawałek. Nie musimy, zatem wozić ze sobą zapasów, co znacznie ułatwia jazdę.

Pod koniec trasy czeka nas stromy, wyczerpujący podjazd, który ostatecznie łagodnie opada aż do malowniczej równiny nad jeziorem Niasa. 
Trafiamy do Senga Bay – wioski rozłożonej wzdłuż pięciokilometrowego pasa wybrzeża.