Lilongwe wizualnie przypomina małe prowincjonalne miasteczko. W centrum są nawet uprawy kukurydzy zmniejszone do formatu przydomowych ogródków. Jakaś narodowa fobia? Może w herbie też mają kukurydzę?!
Wynajmuję pokój w małym motelu. Cena niziutka. Standard jeszcze niższy. Łóżka pokrywa pokaźna warstwa wyschniętych ciał rozmaitych insektów. Panuje półmrok. Szyby „zaszły” czymś ciemnym i szarym. Do tego grube kraty na zewnątrz i odór z toalety. Rząd najwyraźniej dba o profilaktykę AIDS, albo chce zmniejszyć dzietność obywateli, gdyż na toaletce piętrzą się zapasy prezerwatyw. Do tego na drzwiach regulamin z pierwszym punktem podkreślonym na czerwono: Prezerwatywa wliczona w cenę pokoju. Po użyciu należy ją wyrzucić przez okno do poniższej rabaty kwiatowej”. (?!) Nie wierzę! Rabata rzeczywiście znajduje się tuż pod oknem, a i regulamin musi być przestrzegany dość rygorystycznie. Poprzeczne pręty krat są, bowiem gęsto zawieszone lateksem! Nie wiem tylko, czy świadczyć to może, iż goście nie mają cela, czy odstępy między prętami są zbyt wąskie?
Nie jestem wybredna, jeśli chodzi o standard hoteli, ale nasze drugie w Malawi lokum, opuszczamy niezwłocznie po jego zasiedleniu. Nie ubiegam się nawet o zwrot kosztu pokoju, bo przy pierwszej próbie tłumaczenia powodu naszej rezygnacji, wystraszony recepcjonista nie wie, o co mi chodzi? Zapewne wie, ale dobrze udaje. Po za tym oznajmia rozbrajająco, że i tak jest to najlepszy pokój. W takim razie nie chcę myśleć, jak wyglądają pozostałe.
Po godzinie poszukiwań, na obrzeżach Lilongwe udaje nam się przeprowadzić do tajwańskiego hoteliku z ciepłą wodą w kranie! Na dodatek nad łóżkami wiszą moskitiery, a w kukurydzianym ogródku jest stolik i krzesła. Pełen luksus w równie niskiej cenie. Ze zdziwieniem przyjmuję wiadomość, że miastem siostrzanym Lilongwe jest Tai Pei.
Zostawiwszy sakwy, jedziemy do centrum, by wymienić czeki podróżne. Kasjer w banku kwestionuje oryginalność mojego podpisu, gdyż w paszporcie imię i nazwisko napisałam w linii ciągłej, a na czeku, ze względu na wąską rubrykę – jedno pod drugim. Zostaję oddelegowana do naczelnika placówki, którym jest brodaty Hindus w wysokim turbanie. Kolor turbanu współgra z atłasowym krawatem. Na obu świecą się złote zapinki z bordowym kamieniem. Całości dopełnia złoty ząb w miejscu dolnej trójki. Naczelnik gustuje w złocie, gdyż w jego pulchne palce wrzyna się kilka pokaźnych sygnetów w tymże kolorze. W każdym błyszczy jakieś oczko. W obecności naczelnika podpisuję się sześć razy. Ostatnia próba przemawia jednak na korzyść prawdziwości podpisu, gdyż po jej dokonaniu, kasjer otrzymuje polecenie wypłaty gotówki. Lilongwe jest zakurzone i stosunkowo młode, gdyż stolicą zostało dopiero w 1975 roku, a jako ośrodek handlu i administracji dla kolonii brytyjskiej ustanowiono je w 1947 r. Wcześniej było małą rybacką wioską nad rzeką Lilongwe.
Udajemy się do urzędu emigracyjnego, który mieści się w zniszczonym, parterowym budynku z oknami bez szyb. W wąskim korytarzu tłoczy się mnóstwo ludzi, którzy usiłują sformować coś na kształt kolejki. Wchodzimy do pierwszego napotkanego pokoju i pokazujemy nasze żółte papiery. Stąd kierują nas gdzie indziej, potem dalej i dalej, aż wreszcie po „obkolędowaniu” kilku pokoi, trafiamy do niskiego łysiejącego urzędnika w mundurze. Zaproszeni skinieniem, siadamy naprzeciwko niego przy wysokim biurku. Jegomość wyciąga z kieszeni wielką chustkę, którą przeciera okrągłą twarz. Po wymianie grzecznościowych sloganów, rozpoczyna przesłuchanie, mające na celu wyjaśnienie przyczyny, dla jakiej znajdujemy się na terenie Malawi bez koniecznych wiz. Przez cały czas świdruje nas maleńkimi oczyma i co jakiś czas głęboko wzdycha. Moje tłumaczenie okazuje się wiarygodne, bo po kilkunastu minutach wręcza nam do wypełnienia obszerne formularze i odsyła do kasy. Tu, kasują nas sześć tysięcy malawijskich kwaczy, po czym wracamy do jegomościa. Odczekujemy trzy rozmowy telefoniczne, po czym otrzymujemy w paszportach upragnione stemple, upoważniające nas do przebywania na terenie Malawi całe trzydzieści dni.
Na kolację w kukurydzianym ogródku przed hotelem, spożywamy, ma się rozumieć, ugotowaną kukurydzę, którą uprzednio kupujemy na targu. Nie cierpię kukurydzy! Na deser ananasy i herbata miętowa.