niedziela, 10 marca 2013

Do suchej nitki

Malawi - cz. 6
Dzień 119. Styczeń. Sani Village – N’Gala Beach.
96 km - czas przejazdu z przerwami 6 godzin 28 minut.

Przez całą drogę pogoda zmienia się co godzinę. Raz leje, raz wychodzi słońce, więc stosownie do aury ściągamy lub ubieramy kurtki przeciwdeszczowe.
Krajobraz podczas jazdy nie odbiega od tego z poprzednich dni, a więc pola kukurydzy i chatki. Od czasu do czasu większe ich skupiska ze sklepem lub małym targowiskiem. Mijamy też kilka budyneczków z szumną nazwą - RESTAURANT, ale serwują w nich głównie herbatę.


No i liczne sklepiki GROCERY, których nazwa nie gwarantuje branży spożywczej. Czasami GROCERY okazuje się, bowiem sklepem chemicznym, czasem można tu dostać jedynie papierosy i Colę, a niekiedy artykuły papiernicze i metalowe.


Piętnaście kilometrów przed miejscem docelowym zatrzymujemy się w milutkiej wiosce D’wanga, gdzie w przydrożnym straganie zjadamy dwie porcje fasoli z frytkami prosto z ogniska.
Na miejscu okazuje się, że miejsce, w które planowaliśmy zanocować oferuje piękne widoki z drewnianego tarasu, ciepłą wodę w prysznicach i cenę tak wysoką, że nie stać nas na jej zapłacenie.
Ruszamy dalej do Matete. Nazwa ładna, ale do pokonania pozostaje kolejne 59 km…

N’Gala Beach – Matete. 3 i pół godziny jazdy.

Kierujemy się na północ. Leje tak mocno, że ulice stoją w wodzie. W strugach deszczu dojeżdżamy do zerwanego mostu. Stoimy na krawędzi asfaltu. Przed nami rozpościera się ogromna wyrwa z rwącą rzeką. Widać podmyte betonowe słupy, które do dziś podtrzymywały most. Nad przepaścią zwisa ciężarówka, w niewiarygodny sposób zaczepiona tylnimi kołami o rów powstały w asfalcie. Sugerowany objazd nie wchodzi w grę, gdyż w znaczny sposób opóźniłby naszą afrykańską podróż.
W mgnieniu oka okrążają nas ludzie oferujący pomoc w przeprawie na drugą stronę. Nie wiemy, co robić. Boję się, bo rzeka wygląda na głęboką. Do tego przeraża mnie jej wartki nurt. O ile potrafię jeszcze wyobrazić sobie przetransportowanie własnej osoby, o tyle nie mam pomysłu na rower i sakwy. Przywołuję się do porządku. Nie będziemy przecież tkwić tu w nieskończoność. Każdy z licznie zgromadzonych tubylców ma własną wizję naszej przeprawy. Początkowo prowadzimy nasze „wielbłądy” brzegiem wąskiego wodospadu. Sakwy momentalnie nasiąkają wodą, co zwiększa ich ciężar. Ostatecznie odczepiamy część bagażu. Po dwoje mężczyzn bierze rowery, a inni kładą sobie na głowy zdjęte sakwy i ruszają przed nami. Radzą nam zdjąć spodnie. Nie! Rozumiem grozę naszego położenia, ale nie będę paradować w gaciach przed dwudziestką chłopa. Trzymając się za ręce idziemy gęsiego. Z każdym krokiem robi się głębiej. Podwijam nogawki do granic możliwości, ale na niewiele się to zdaje, bo jeszcze kilka kroków i woda sięga do pasa. Zaczyna lać. Poziom ciągle się podnosi, a na dodatek czuję coraz większą siłę nurtu. Nie umiem pływać. Zaczynam wpadać w panikę. Jakiś starszy mężczyzna idzie nam naprzeciw i wyciąga do mnie rękę. Krzyczy coś o niebezpieczeństwie. W tym samym czasie zahaczam stopą o jakąś przeszkodę. Z wody sterczą żeliwne pręty. Zapewne pozostałości po umocnieniu linii brzegowej. Utrudniają przejście. Ktoś za nami pociesza, że już niedaleko. W istocie, robi się płyciej. Wydostajemy się na brzeg. Mam rozciętą łydkę, ale rana na szczęście jest powierzchowna. Nie wiemy jak dziękować naszym wybawcom. Sami nie dalibyśmy rady. Zostawiamy im trochę Kwaczy.

Wyglądamy jak siedem nieszczęść. Nadal leje, ale ubieranie kurtek przeciwdeszczowych nie ma sensu. Zresztą i tak są mokre. Musimy jak najprędzej znaleźć nocleg.
Po godzinie wreszcie się rozpogadza. Uśmiechamy się do słońca, które niebawem zacznie zachodzić. Spostrzegamy na całej szerokości drogi tłum kolorowo ubranych kobiet. Zawodzą ni to płaczem, ni śmiechem. Za nimi widać grupę ubranych w białe koszule mężczyzn. Idą w milczeniu zwartą grupą. Nikt się do nas nie uśmiecha, nie macha, nie zagaduje, co trochę nas dziwi, bo to raczej niespotykana tu sytuacja. Kiedy podjeżdżamy bliżej rozstępują się, by nas przepuścić. Zauważamy zrobione z gałęzi i płótna nosze, a na nich czyjeś zwłoki owinięte w kolorowe tkaniny. Za mężczyznami biegnie garstka kobiet i przeraźliwie krzyczy.  Ludzie wychodzą przed chaty. Zdajemy sobie sprawę, iż uczestniczymy żałobnym korowodzie. Dość wrażeń, jak na jeden dzień.
Opadam z sił, ale zaciskam zęby i pedałuję. Chcę, jak najszybciej przebrać się w coś suchego, o ile zdołam coś takiego znaleźć!
Wraz z zachodem słońca docieramy do wioski Matete, gdzie 2,5 km od głównej trasy, rozbijamy namiot tuż plaży należącej do Mwaya Beach Camp.
Namiot jest suchy, ale śmierdzi stęchlizną. To zapewne efekt ostatnich deszczy, po których nie nadąża wysychać. Śpiwory mokre, reszta rzeczy też, bo o ile, dzięki naszym pomocnikom, nie zdołały zamoknąć podczas przeprawy przez rzekę, to nie zdołały oprzeć się dzisiejszym ulewom.
Zarządcy campingu, którego jesteśmy jedynymi gośćmi pożyczają nam koce. Ledwie żywi zjadamy fasolę z puszki. Wodę na herbatę gotujemy na ognisku, bo knot w naszej botswańskiej kuchence również zamókł. Mokre drewno tli się i daje mnóstwo dymu. W efekcie herbata smakuje wędzonką, ale działa kojąco na zmęczone, zziębnięte ciało. Owinięci w koce siedzimy w cieplutkim namiocie. Noc jest dość ciepła, ale dzisiejsza przeprawa znacząco nas wyziębiła. Patrzymy na spokojną toń jeziora. Słychać odgłosy nocy, której niezwykłość potęguje wesoły, jak zawsze płomyczek lampy naftowej. Chociaż „ktoś” nie dał się wodzie! Cieszę się, że dzisiejszy dzień dobiega końca. Cieszę się też, że jestem tu i teraz.