No i liczne sklepiki GROCERY, których nazwa nie gwarantuje branży spożywczej. Czasami GROCERY okazuje się, bowiem sklepem chemicznym, czasem można tu dostać jedynie papierosy i Colę, a niekiedy artykuły papiernicze i metalowe. Piętnaście kilometrów przed miejscem docelowym zatrzymujemy się w milutkiej wiosce D’wanga, gdzie w przydrożnym straganie zjadamy dwie porcje fasoli z frytkami prosto z ogniska.
Na miejscu okazuje się, że kemping, na którym chcieliśmy rozbić namiot oferuje piękne widoki z drewnianego tarasu, ciepłą wodę w prysznicach i cenę tak wysoką, że nie stać nas na niego. Ruszamy dalej do Matete. Nazwa ładna, ale do pokonania pozostaje kolejne jeszcze 60 km. Zaczyna się ściemniać. Do życia budzą się cykady.
N’Gala Beach – Matete.
Kierujemy się na północ. Leje tak mocno, że ulice stoją w wodzie. W strugach deszczu dojeżdżamy do zerwanego mostu. Stoimy na krawędzi asfaltu. Przed nami rozpościera się ogromna wyrwa z rwącą rzeką. Widać podmyte betonowe słupy, które do dziś podtrzymywały most. Nad przepaścią zwisa ciężarówka, w niewiarygodny sposób zaczepiona tylnymi kołami o rów powstały w asfalcie.
W mgnieniu oka okrążają nas ludzie oferujący pomoc w przeprawie na drugą stronę. Nie wiemy, co robić. Boję się, bo rzeka wygląda na głęboką. Do tego przeraża mnie jej wartki nurt. O ile potrafię jeszcze wyobrazić sobie przetransportowanie własnej osoby, o tyle nie mam pomysłu na rower i sakwy. Przywołuję się do porządku. Nie będziemy przecież tkwić tu w nieskończoność. Każdy z licznie zgromadzonych tubylców ma własną wizję naszej przeprawy. Początkowo prowadzimy nasze „wielbłądy” brzegiem wąskiego wodospadu. Sakwy momentalnie nasiąkają wodą, co zwiększa ich ciężar. Ostatecznie odczepiamy część bagażu. Po dwoje mężczyzn bierze rowery, a inni kładą sobie na głowy zdjęte sakwy i ruszają przed nami. Radzą nam zdjąć spodnie. Nie! Rozumiem grozę naszego położenia, ale nie będę paradować w majtkach przed dwudziestką chłopa. Idziemy gęsiego. Z każdym krokiem robi się głębiej. Podwijam nogawki do granic możliwości, ale na niewiele się to zdaje, bo jeszcze kilka kroków i woda sięga do pasa. Znowu zaczyna lać. Poziom ciągle się podnosi, a na dodatek czuję coraz większą siłę nurtu. Nie umiem pływać. Zaczynam wpadać w panikę. Jakiś starszy mężczyzna idzie nam naprzeciw i wyciąga do mnie rękę. Krzyczy coś o niebezpieczeństwie. W tym samym czasie zahaczam stopą o jakąś przeszkodę. Z wody sterczą żelazne pręty. Zapewne pozostałości po umocnieniu linii brzegowej. Utrudniają przejście. Ktoś za nami pociesza, że już niedaleko. W istocie, robi się płycej. Wydostajemy się na brzeg. Mam rozciętą łydkę, ale rana na szczęście jest powierzchowna. Nie wiem jak dziękować naszym wybawcom. Sami nie dalibyśmy rady.
Wyglądam jak siedem nieszczęść. Nadal leje, ale ubieranie kurtki przeciwdeszczowej nie ma sensu, bo jest mokra także od wewnątrz. Musimy jak najprędzej znaleźć nocleg. Po godzinie wreszcie się rozpogadza. Uśmiecham się do słońca, które niebawem zacznie zachodzić. Spostrzegam na całej szerokości drogi tłum kolorowo ubranych kobiet. Zawodzą ni to płaczem ni śmiechem. Za nimi widać grupę ubranych w białe koszule mężczyzn. Idą w milczeniu zwartą grupą. Nikt się do nas nie uśmiecha, nie macha, nie zagaduje, co trochę mnie dziwi, bo to raczej niespotykana tu sytuacja. Kiedy podjeżdżamy bliżej rozstępują się, by nas przepuścić. Zauważam zrobione z gałęzi i płótna nosze, a na nich czyjeś zwłoki owinięte w kolorowe tkaniny. Za mężczyznami biegnie garstka kobiet i przeraźliwie krzyczy. Ludzie wychodzą przed chaty. Zdaję sobie sprawę, iż uczestniczymy w żałobnym korowodzie. Dość wrażeń, jak na jeden dzień.
Opadam z sił, ale zaciskam zęby i pedałuję. Chcę, jak najszybciej przebrać się w coś suchego, o ile zdołam coś takiego znaleźć! Rzeczy w sakwach są zapakowane w worki foliowe, ale po takiej „kąpieli”? Wraz z zachodem słońca docieramy do wioski Matete, gdzie 2,5 km od głównej trasy, rozbijamy namiot tuż przy plaży należącej do Mwaya Beach Camp.
Namiot jest suchy, bo nie był w sakwie, ale śmierdzi stęchlizną. To zapewne efekt ostatnich deszczy, po których nie nadąża wysychać. Śpiwory mokre, reszta rzeczy też. Nawet gdyby nie zerwany most, to i tak nie zdołałyby oprzeć się dzisiejszym ulewom. Zarządcy campingu, którego jesteśmy jedynymi gośćmi pożyczają nam koce. Ledwie żywa zjadam fasolę z puszki. Woda na herbatę gotuje się na ognisku, bo knot w botswańskiej kuchence również zamókł. Mokre drewno tli się i daje mnóstwo dymu. W efekcie herbata smakuje wędzonką, ale działa kojąco na zmęczone, zziębnięte ciało. Owinięta w koc siedzę przed namiotem. Noc jest dość ciepła, ale dzisiejsza przeprawa znacząco mnie wyziębiła. Patrzę na spokojną toń jeziora. Słychać odgłosy nocy, której niezwykłość potęguje wesoły, jak zawsze płomyczek lampy naftowej. Chociaż „ktoś” nie dał się wodzie! Cieszę się, że dzisiejszy dzień dobiega końca.