poniedziałek, 11 marca 2013

Bilharcjoza


121 dzień podróży.

Matete – Nakhata Bay. 78 km w 6 godz. i 34 min.
Malawi - cz. 8
Ze snu budzą nas czyjeś kroki i głosy. Raz się oddalają, to znów przybliżają. Najwyraźniej ktoś chodzi ścieżką łączącą jezioro z kampingiem, jaka wiedzie obok naszego namiotu. Wystawiamy głowy. Ledwie się rozwidnia. Naszym oczom ukazuje się kucharz ze stróżem, którzy taszczą znad jeziora wiadra z wodą. Po dwa każdy. Poranek jest dosyć zimny. Postanawiamy zdrzemnąć się jeszcze chwilę. Pakujemy się do śpiworów. Kroki znów się przybliżają. – Ale po co im tyle tej wody?! – mówię do zaspanego Krzyśka. – Prysznice pewnie napełniają – mruczy nieprzytomnie. – Co?! – wykrzykujemy jednogłośnie. Sen odchodzi, jak ręką odjąć. W jednej sekundzie wyskakujemy z namiotu i obserwujemy trasę transportu wody. Rzeczywiście, jeden wchodzi na drabinę, a drugi podaje mu wiadra, zawartość których zasila beczki nad prysznicami. Włosy stają nam dęba. To my przez cały podróż, stosując się do zaleceń lekarzy, unikamy kontaktu z wodą stojącą, by w stu dwudziestym dniu wykąpać się w jeziorze?! Nie mogę się nadziwić naszej głupocie! Czy tak trudno było wpaść na pomysł, skąd mogą tu czerpać tę cholerną wodę?! Przecież nie dotarła tu żadna cywilizacja! Fakt, można było przypuszczać, że beczki na drzewach napełniają się deszczówką, co w porze deszczowej nie byłoby rzeczą naturalną, ale szczerze mówiąc myśmy ani przez chwilę, nie zastanawiali się nad zawartością prysznicowych beczek!
W Afryce i paru innych rejonach świata należy bezwzględnie unikać kontaktu z wodami stojącymi, to znaczy stawami czy jeziorami, gdyż można w nich zarazić się bilharcjozą. Krótko mówiąc jest to poważna czasem nawet śmiertelna tropikalna choroba pasożytnicza wywołana larwą przywry, która przenika do krwioobiegu człowieka, atakując wątrobę.
Już czuję te larwy, które się we mnie rozmnażają! Chyba popadnę w paranoję!
Nie mam humoru. Pakujemy się w milczeniu.
Zamierzamy dziś nocować w drewnianym domku, jaki malowniczo opisują karty przewodnika. Ruszamy w drogę wraz ze wschodem słońca. Nadal jest chłodnawo, więc jedziemy szybkim tempem, przez co w mgnieniu oka jesteśmy na miejscu. Bez problemu odnajdujemy domek leżący wśród bujnej zieleni nieopodal jeziora. Rzeczywiście okolica piękna! Domek też, tylko, jak informuje nas łamaną angielszczyzną połączoną z cziczewa pewien tubylec, klucze do niego należy odebrać w… stolicy! Tam też należy uregulować płatności za pobyt. Super! Rozważamy możliwość rozbicia namiotu nieopodal naszej niedoszłej kwatery, ale szybko odwodzimy się od tego pomysłu, gdyż marzymy o kąpieli w bieżącej wodzie!
Przez kolejne kilometry jedziemy pod górę. Mam dość. Zarzekam się, że już nigdy więcej nie wpadnę na durny pomysł, ruszenia w rowerową podróż dokądkolwiek!  Klnę w myślach na czym świat stoi. Jeszcze chwila, rzucę rower, zaprę się jak osioł i nie zrobię ani kroku dalej. Będę tu siedzieć na poboczu i czekać na luksusowy dżip z turystami w białych skarpetkach. Tak! Następnym razem pojadę na zorganizowane safari, gdzie mnie wszędzie zawiozą, nakarmią, a przede wszystkim zakwaterują w miejscach z wodą w kranie! Będą się nade mną rozczulać, chronić przed komarami i w ogóle! Albo nie! Wykupię wakacje all inclusive, będę leżeć na leżaku i sączyć podstawiane pod nos soki. No właśnie! Tak robią normalni cywilizowani ludzie! A my? Co nam strzeliło do tych głupich łbów?! Kto powiedział, że białe skarpetki są złe?!


Z filozoficznych rozmyślań, których wstydzę się sama przed sobą, wyrywa mnie rozwidlenie dróg na Mzuzu i Nakhata Bay. Oznaką, że zbliżamy się do głównego kurortu turystycznego Malawi, są liczne kramy z pamiątkami. Nie mogę w to uwierzyć, ale w jednym z kramów z rękodziełem, decydujemy się na zakup… dwóch rzeźbionych krzeseł!!! Zgoda, są składane, ale ważą, co niemiara. I co z tego! Są piękne i oboje wiemy, że musimy je mieć! To nic, że niedawno kupiliśmy dechę do Bau.
Mamy ze sobą zapas sznurka, którym mocujemy do rowerów nowy nabytek. Sprzedawca czuje niedosyt i sugeruje wymianę wspaniałej makondy na nasze podkoszulki i kurtki przeciwdeszczowe. Pokusa jest duża, ale po pierwsze, jak będziemy podróżować z metrową rzeźbą, a po drugie pora deszczowa trwa. O koszulkach w ogóle nie ma mowy, bo ich stan liczebny został już solidnie uszczuplony przy okazji zakupu botswańskiej kuchni.
Odjeżdżamy szybko, bo w zetknięciu z afrykańskim rękodziełem jesteśmy nieprzewidywalni!
Po pięciu kilometrach łagodnego zjazdu naszym oczom ukazuje się Nakhata Bay. Kwaterujemy się w południowej części miasteczka, na skalistym brzegu jeziora Niasa, wytyczonym przez malowniczą zatokę.
Rozbijamy namiot w najwyżej położnej części campingu, skąd rozciera się wspaniały widok na całą zatoczkę i przeciwległe wzgórza.
Leżę w namiocie i podziwiam krajobraz. Przed oczyma majaczą mi maleńkie łódeczki rybaków. Jestem szczęśliwa. Wstydzę się porannych chwil zwątpienia.