sobota, 9 marca 2013

Braterska pomoc

Z dziennika po Afryce.

Zambia - cz. 2
Sisuka Island.


Przybijamy do brzegu. Jestem cała i zdrowa, a na dodatek całkowicie oswojona z „orzechem”! Mogę takim co rano jeździć po bułki (o ile mieliby tu piekarnię).

Na lądzie zastaję iście rodzinną atmosferę. Połowa wsi uczy mojego męża lokalnego języka plemienia Lozy, a reszta asystuje czuwając nad poprawnością akcentu. Na moje ucho idzie mu nieźle, ale dzieciaki w atakach śmiechu tarzają się po ziemi.

Relacjonuję przebieg „ekspedycji”. Moi wioślarze opowiadają równorzędnie. Ich historia musi dotyczyć mojej „odwagi” na rzece, bo rozlegają się salwy śmiechu. Ktoś częstuje mnie Colą. Wódz dopytuje się o naszą decyzję, której siłą rzeczy, nie zdążyliśmy jeszcze podjąć. Długo nie musimy się jednak przekonywać, bo obojgu marzy nam się nocleg w dżungli i to nawet za pięć dolców od głowy.

Ludzie pomagają nam w przepakowywaniu, bo rowery i część bagażów mają zostać we wiosce. Właściwie nic nie musimy robić, bo każdy z mieszkańców ma własną wizję, co powinniśmy zabrać, a co nie. W rezultacie rozkładają nasze rzeczy na wszystkich większych kamieniach, debatując, która z nich może przydać się na wyspie.

Wódz organizuje drugie mokoro i kolejnych dwóch wioślarzy. Ostatecznie decydujemy się na zabranie dwóch z czterech sakw. W jednej mamy namiot, śpiwory, kuchenkę, parę puszek fasoli, herbatę, cukier i kilka rzeczy osobistych. Drugą wypełnia sprzęt fotograficzny i dzienniki z podróży. Aby uniknąć zamoczenia dobytku, musimy umieścić sakwy na ramionach. Ruszamy. Czujemy się niezręcznie, bo Wódz nie przyjmuje zapłaty za transport. Twierdzi, że to braterska pomoc. Jest nam miło, ale zdajemy sobie sprawę, z zamieszania, jakie wywołaliśmy.