niedziela, 10 marca 2013

Mosi-oa-Tunya

Z dziennika z podróży po Af

Zambia - cz.7

Livingstone. Wodospady Wiktorii.


Pierwszym europejczykiem, który zobaczył Wodospady Wiktorii (w 1855 r.) był Dawid Livingstone i to on, Szkot z pochodzenia, nazwał je na cześć brytyjskiej królowej. Lokalna nazwa brzmi: Mosi-oa-Tunya, co w języku Tonga oznacza Grzmiący Dym i to ona bardziej do mnie przemawia. Masa wody odbijająca się o skały i spadająca z łomotem w przepaść oddaloną o ponad 1700 metrów, tworzy specyficzny mikroklimat, który idealnie pasuje do takiego określenia.
Jestem oszołomiona hałasem. Na twarzy bezustannie czuję osiadające kropelki wody. Jakby ktoś pryskał we mnie rozpylaczem do zraszania kwiatów. Stoimy, jak wryci przy pierwszym punkcie widokowym, chociaż mapa pokazuje ich jeszcze kilka. To, co widzimy, przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. Ogrom wody i rozmiar otchłani uświadamiają mi małość człowieka. Oprócz „grzmiącego dymu” nad gardzielą unosi się tęcza, która potęguje magię tego miejsca. Potrzebujemy kilkunastu minut byśmy „oprzytomnieli” i mogli ruszyć w kierunku pozostałych punktów widokowych. Prowadzą do nich zalesione ścieżynki. Cały czas słychać „grzmot” wody.

Z każdego miejsca wodospad wygląda inaczej, ale z każdego też wprowadza w osłupienie.
Klucząc dróżkami dochodzimy do szerokiej równiny, którą pokrywa dość płytkie w tym miejscu, rozlewisko Zambezi. Brodząc w wodzie lub balansując na obszernych kamieniach, dochodzimy do skraju rowu. Podziwiamy stąd jego przeciwległą ścianę „obleczoną” w spienione strumienie. Czuję potęgę przyrody. Rozpiera mnie radość i duma zarazem, że ruszyłam w tę, jak to określa rodzina: „skazaną na niepowodzenie włóczęgę”. Wiem, że skoro dotarliśmy tutaj, to i dalej damy radę, bo jak zawsze w takich miejscach, czuję obecność Opatrzności.



Poza tym nie po to zwolniliśmy się z pracy, by miało nam się nie udać!

W drodze powrotnej spotykamy rodzinę pawianów, która nerwowo przetrząsa pojemniki na śmieci. Dorośli są najwyraźniej „wkurzeni”, rozrzucając puszki po napojach. Dzieciarnia urządza sobie niezłą zabawę. Okazuje się, że każdą puszkę można nie tylko z dobrym efektem wylizać, ale również toczyć i podrzucać niczym piłkę.

Aby wrócić do namiotu, musimy przejść szosę, z której roztacza się widok na słynny ze względu na skoki na bandżi – most na Zambezi. Jest wieczór, słońce chyli się ku zachodowi, ale śmiałków nie brakuje. Czekamy, aby zobaczyć jeden ze skoków. Mam skurczony żołądek. Widzę tylko moment wypchnięcia, dalej nie mogę. Odwracam głowę. Fakt wydania równowartości stu dolarów amerykańskich na coś takiego, pozostaje dla mnie niezrozumiałym.