piątek, 15 marca 2013

Kukurydziany wychodek


Malawi - cz. 11


Mzuzu – Rumphi.

Wyruszamy o świcie. Droga jest prosta, więc tempo mamy dobre. W maleńkiej wiosce Enukweny robimy przerwę na n’shimę (kasza) z wołowiną i czymś przypominającym szpinak. Sztućców brak. Na stolikach stoją miski z wodą do obmycia rąk. Jej zabarwienie oraz oczka rosołowe pływające po powierzchni nie zachęcają do skorzystania z rytuału.
Kasza przelatuje nam przez palce, co wywołuje salwy śmiechu wśród zebranych. Od samego początku stanowimy wydarzenie dnia, a może i tygodnia, więc jesteśmy na celowniku opinii. Wołowina jest potwornie twarda i żylasta. Ta krowa musiała chyba mieć ze sto lat!
Nieopodal jadłodajni napotykamy na stoisko rzeźnika, gdzie na gwoździu w promieniach południowego słońca, dynda sobie sztuka mięsa. Klienci w myśl zasad samoobsługi odcinają sobie upatrzony kawałek i podają sprzedawcy, który ciacha go na gulasz. Much co nie miara, ale nie jesteśmy zszokowani, bo to nie pierwszy mięsny na naszej trasie. Wiszące na słońcu mięso wytwarza z osocza swoistą powłokę, która zabezpiecza je przed słońcem i muchami. Przed użyciem trzeba je tylko dobrze obmyć i można stosować bez obaw. W zapachu nie różni się od tego, jakie w Polsce kupuje się z chłodniczych lad. Pod warunkiem, iż nie wisiało na straganie przez trzy dni!
W dalszej drodze coś niedobrego dzieje się z moim żołądkiem. Nie może być to raczej reakcja na obiad, bo minęło niewiele czasu. Zapewne jakaś starsza "sprawa". Muszę pilnie do toalety!  Duże zagęszczenie domostw i pól uprawnych wyklucza „pójścia na stronę”, gdyż wszędzie kręcą się ludzie. Dalsza jazda nie wchodzi jednak w grę. Pytam o toaletę pierwszego lepszego przechodnia. Nie rozumie po angielsku. Tłumaczę, więc na tyle obrazowo, że wskazuje mi drogę do małego drewnianego wychodka, położonego w polu kukurydzy. Mieszkańcy okolicznych chatek, zaintrygowani widokiem białej twarzy podążającej ku ich uprawom, postanawiają zgłębić przyczynę niecodziennego zdarzenia. Porzucają swoje zajęcia i biegną za mną.