piątek, 29 marca 2013

Wirujące gacie.


Tanzania – cz. 3
150 dzień podróży przez Afrykę.

Morogoro – Czalinze (92 km – 5 godz.)
14 lutego.

O świecie żegnamy się na naszym nowym znajomym. Po wymianie adresami i obopólnych zapewnieniach o kontynuowaniu znajomości ruszamy w drogę.
Z żalem opuszczam Morogoro, które ma w sobie coś przyciągającego. Pierwsze 40 km pokonujemy sprawnie i szybko, ale dalej zaczynają się „schody” w postaci górek i dolinek. Nienawidzę tego! Poważnym utrudnieniem są mijające nas w szaleńczym tempie dalekobieżne autobusy. To jakaś zmora! Z ich powodu kilka razy w ciągu dnia ląduję w rowie, skąd z dużym trudem i pomocą Krzyśka przychodzi mi ponownie włączyć się do ruchu. Klnę jak szewc. Nawet nie wiem, że tak potrafię, ale wyraźnie mi to pomaga. Skupiam się bynajmniej na wygrażaniu sprawcy mojej niedoli, zamiast się nad nią użalać.
Czalinze to tranzytowa zakurzona wioska, w której nie ma gdzie rozbić namiotu. Nie mam jednak siły, by jechać dalej. Powalił mnie dzisiejszy upał i przeklęte autobusy. Bolą mnie ręce.
Decydujemy się na ulokowany przy głównej trasie brzydki lecz jedyny motel. Pokój jest, ogólnie rzecz ujmując „OK.”, ale przeraża mnie zawieszony na suficie gigantyczny wentylator, na którym z zawrotnym tępię kręcą się… czyjeś gacie.
Leżę na łóżku z nogami wspartymi o ścianę i wsłuchuję się w jego piskliwe rzężenie.  Jestem tak zmęczona, że nie wiem, czy ten dźwięk mnie denerwuje, czy usypia? Gapię się białą plamę wirujących gaci, zastanawiając się, w którym momencie spadną mi na twarz? Obraz staje się coraz bardziej rozmyty, a ja z każdą chwilę bardziej obojętna na perspektywę spadnięcia zarówno gaci, jak i całego wentylatora. Ostatkiem świadomości próbuję oszacować, czy w przypadku tego ostatniego, stracę twarz, czy całą głowę?